Parki zdrojowe i deptaki Truskawca, Morszyna, Skolego, Jaremcza i Worochty przyciągały elity II RP. – Nasycenie bohemą było w nich nieporównanie większe niż w najsłynniejszych kurortach europejskich, – mówi prof. Stanisław Nicieja, autor książki o kresowych kurortach.
Drugi tom “Kresowej Atlantydy” gotowy. Kolejna część cyklu pióra prof. Stanisława S. Niciei koncentruje się na dziejach pięciu kresowych uzdrowisk, letnisk i zimowisk.
“Dotychczasowa literatura historyczna poświęcona tym miejscowościom – może poza Truskawcem – jest nikła. Stąd też opracowanie niniejsze ma ambicje oryginalnej monografii naukowej. Wiele znajdujących się tutaj faktów, informacji, biogramów i anegdot wydobyłem z niepublikowanych dotychczas materiałów archiwalnych, pamiętników, roczników starych gazet, wspomnień, dziesiątków relacji świadków epoki oraz setek listów i e-maili, które otrzymałem w trakcie pisania książki” – wyznaje autor w przedmowie.
Jak zwykle w swoich publikacjach wiele uwagi poświęca nie tylko historycznym postaciom o wielkich nazwiskach, ale też osobom, które za jego sprawą po raz pierwszy trafią do rejestru historii, a które swoją działalnością przyczyniły się do świetności danego miejsca. Bo prof. Nicieja wiele razy podkreślał – i wciąż się tego trzyma – że historię tworzą nie tylko wielcy i sławni, ale my wszyscy: “Niektórzy tylko historię swojej rodziny, inni swej firmy czy fabryki, szkoły bądź uczelni, wsi lub miasteczka”.
– Piszę nie o rezydencjach czy dziełach sztuki, firmach czy hotelach, ale o ludziach, którzy je tworzyli lub posiadali – podkreśla. – Uważam, że dopiero tak pokazywana historia ma niepowtarzalny urok. Każdy z nas ma szansę wejścia do historii poprzez drobne, choć ciekawe wydarzenia, które jednak ktoś musi zauważyć i opisać. To właśnie staram się robić.
Ta teoria potwierdza się: pierwszy tom “Kresowej Atlantydy” poświęcony ludziom Lwowa, Stanisławowa, Tarnopola, Brzeżan i Borysławia, wydany przez opolskie Wydawnictwo MS Bogusława Szybkowskiego pół roku temu, rozszedł się w ponad dziesięciu tysiącach egzemplarzy i wciąż cieszy się powodzeniem. Promocja tomu drugiego zaplanowana jest na 5 kwietnia.
Rozmowa z prof. Nicieją
Beata Łabutin: Przygotowując się do pisania o kresowych uzdrowiskach, odwiedził pan najwspanialsze europejskie kurorty. Jak wypadło porównanie?
Stanisław S. Nicieja: Przede wszystkim polskie uzdrowiska kresowe są bardziej kameralne i – co tu dużo mówić – biedniejsze, wręcz biedne, bez ogromnych kasyn czy hoteli, ale za to atrakcyjne z innego względu – od strony intelektualnej. Bo tam właśnie bywali polscy intelektualiści i artyści. Nasycenie bohemą było w kurortach kresowych nieporównanie większe niż tych w zachodniej czy południowej Europie. Trzeba pamiętać, że polska inteligencja przełomu XIX i XX wieku to zjawisko zupełnie wyjątkowe w naszej części Europy. Mieliśmy wtedy do czynienia z prawdziwym wysypem wielkich nazwisk, z przyjaźniami literackimi, aktorskimi, inteligenckimi.
Kurorty w zachodniej Europie odwiedzała głównie arystokracja, nasze kurorty kresowe – przede wszystkim inteligencja. Być może Paryż był dla niej nieosiągalny z powodów finansowych. Wybierali więc Truskawiec, jednak nie tylko dlatego, że było tam taniej, lecz także dla spotkań i dyskusji.
– To zacznimy od Truskawca. Kto w nim bywał?
– Pierwszy garnitur aktorów, kwiat polskiej inteligencji, literatury, dziennikarstwa, sztuki. Jeżdżono tam, żeby odpoczywać, ale też by się spotykać, dyskutować, wymieniać poglądy. Ci ludzie mieli potrzebę bycia razem, potrzebę rozmowy.
– Pisze pan, że ówcześni celebryci wręcz wpadali tam na siebie.
– Truskawiec, najwspanialsze uzdrowisko Kresów, był prawdziwą mekką spragnionych zdrowia i urody. Przed II wojną światową był drugim po Krynicy, a przed Ciechocinkiem, najczęściej odwiedzanym i najdroższym polskim kurortem. Przyjeżdżali tam Hanka Ordonówna, Marian Hemar, Włada Majewska, Adolf Dymsza, Aleksander Żabczyński, Jan Kiepura…
– Bywała tu też osławiona Rita Gorgonowa, czyli bohaterka najgłośniejszego procesu w II RP, czego dowodem jest unikatowe zdjęcie, jakie publikuje pan w swojej książce. Jakim cudem wszedł pan w jego posiadanie?
– To fascynująca historia. Po spotkaniu autorskim w nyskim muzeum lwowianka z urodzenia, a dziś mieszkanka Nysy, Krystyna Kurczyńska-Prymar podarowała mi fotografię, która dosłownie mnie zelektryzowała. Pochodziła z lata 1928 roku, a widniała na niej dziewczyna – Rita Gorgonowa. Wręcz piękność! To o niej za trzy lata miała mówić cała Polska. Na razie w truskawieckim parku zdrojowym śliczna 27-latka pozowała do fotografii razem ze swoim domniemanym kochankiem architektem Henrykiem Zarembą, jego chorą psychicznie żoną oraz córką Lusią, swoją podopieczną, o której brutalne zamordowanie dżaganem, czyli toporkiem do rozbijania lodu, oskarży ją prokurator.
– Na tym zdjęciu jest taka pogodna…
– Owszem, ono dokumentuje szczęśliwe, beztroskie chwile. Nikomu widniejącemu na nim nie przyszło wówczas do głowy, że za kilka lat nastąpi taki dramat.
– 1928 rok, kiedy powstało to zupełnie wyjątkowe zdjęcie, to czas świetności Truskawca. Dziś to już kompletnie inny kurort.
– Za czasów Breżniewa Truskawiec rozbudowano zgodnie z sowiecką gigantomanią. Na obrzeżach parku zdrojowego wzniesiono ogromne, wielopiętrowe sanatoria, niszcząc przy tym urocze stare wille, w tym między innymi jedną z najpiękniejszych – utrzymaną w zakopiańskim stylu “Marię – Helenę”, a także budynek słynnego Klubu Towarzyskiego, w którym spotykali się artyści i politycy. W ostatnich latach istnienia Związku Radzieckiego rocznie leczyło się w Truskawcu około 400 tysięcy kuracjuszy. Wzniesiono tam także wielkie dwudziestopiętrowe sanatorium dla ofiar Czarnobyla. Miasto wciąż jest rozbudowywane. Cóż, romantyczny Truskawiec z czasów młodości Brunona Schulza istnieje już tylko na starych fotografiach, w legendzie, we wspomnieniach. A teraz w mojej książce.
– Sporo miejsca w książce poświęca pan Worochcie.
– Nazywanej drugim Zakopanem i to nie był to przypadek. Tamtejsza skocznia powstała w 1922 roku, trzy lata wcześniej od zakopiańskiej Wielkiej Krokwi. W tamtych czasach skoki narciarskie były sensacją, a skoczków uważano wręcz za szaleńców, samobójców. Jeden z mieszkańców Worochty wspominał, że przed skocznią gromadziły się tłumy gapiów w przekonaniu, że będą świadkami tragedii “nieobliczalnych śmiałków, którzy zamiast jak Ikar na skrzydłach lecieli na deskach przywiązanych do nóg”.
W marcu 1922 roku rozegrano na skoczni w Worochcie pierwsze mistrzostwa Polski. Wygrała je walcząca z mężczyznami słynąca z urody Elżbieta Michalewska-Ziętkiewiczowa, jedna z pierwszych na świecie kobiet wykonujących skoki narciarskie. Była prawdziwą sensacją.
Niezwykła jest też historia rodziny Rusinków, pochodzącej z Worochty, która po wojnie osiedliła się w Otmuchowie – tylko dlatego, że udało się jej przekupić wódką, miodem i zegarkiem rosyjskiego dowódcę transportu, którym jechali i skłonić go do zatrzymania pociągu nad pięknym Jeziorem Otmuchowskim. Któregoś dnia odebrałem telefon od 83-letniego Zbigniewa Rusinka, z pytaniem, czy może do mnie przyjechać ze zdjęciami i dokumentami. Odwiedził mnie razem ze starszym o trzy lata bratem Tadeuszem.
Wśród masy zdjęć, które przywieźli i które komentowali, była fotografia sławnego norweskiego skoczka i narciarza Birgera Ruuda, trzykrotnego medalisty olimpijskiego i czterokrotnego medalisty mistrzostw świata, którego ówczesną popularność można porównać do tej, jaka stała się w naszych czasach udziałem Adama Małysza. Okazało się, że młodziutki Tadek Rusinek nosił Ruudowi narty podczas zawodów na skoczni w Worochcie. I ten fakt utkwił mu głęboko w pamięci, a na kartach mojej książki wprowadził go do historii.
– Jaremcze i Worochtę upodobali sobie także polscy malarze.
– Tak jest. Bywali tam Seweryn Obst, Feliks Wygrzywalski, Leon Wyczółkowski czy Kazimierz Sichulski, który swoim gospodarzom w pensjonacie płacił za pobyt swoimi obrazami. To było bardzo atrakcyjne letnisko, a świadczy o tym odnotowany w jednej z kronik fakt, że w 1912 roku wypoczywało tam 2400 osób, wśród których był austriacki następca tronu, potem ostatni cesarz Austro-Węgier Karol I Habsburg.
– Te dwie miejscowości zasłynęły też niesamowitą linią kolejową.
– Rzeczywiście, o ich karierze zadecydowała w dużej mierze linia kolejowa, którą zbudowano w latach 1890-95. Prowadziła ona ze Stanisławowa do Woronienki. Zgodnie twierdzono, że był to po prostu majstersztyk. Trasa liczyła 96 kilometrów, kilkakrotnie przekraczała rzekę Prut, konieczne więc były wiadukty, mosty, tunele. W Jaremczu zbudowano potężny kamienny most z głównym łukiem o rozpiętości 65 metrów – to było wówczas w Europie największe kamienne przęsło.
Na wiele lat most w Jaremczu stał się wzorem dla budowniczych mostów na trasach kolejowych w Alpach włoskich i austriackich.
– Z Morszynem z kolei kojarzy pan najsłynniejszą przedwojenną polską aktorkę Mieczysławę Ćwiklińską. Przywołuje pan anegdotę, którą przechowała pamięć dawnej mieszkanki tego kurortu, a dziś stuletniej nestorki.
– To prawda. Usłyszałem ją od pani Adeli Stolar, która dobiega już stu lat życia i mieszka obecnie w Prudniku. Rzecz dotyczy siostry jej męża Jadwigi Stolarówny, która pracowała w zdroju w Morszynie jako pokojówka. Obsługiwała Ćwiklińską, osobę dość chimeryczną i znerwicowaną. Któregoś dnia pokojówka omal nie straciła pracy posądzona przez rozsierdzoną aktorkę o kradzież jedwabnej apaszki… Okazało się na szczęście, że apaszkę wciągnął odkurzacz i cały straszliwy dramat rozszedł się po kościach… (śmiech).
Morszyn słynął w całej przedwojennej Polsce z wody “Morszanki”, bijącej ze źródła znajdującego się niemal u stóp figury otoczonej kultem Matki Bożej, odwiedzanej często przez kuracjuszy.
– W pana książce pojawia się legendarna postać Łojko Zobara, watażki i bodaj najsłynniejszego koniokrada na świecie.
– Opowieść o tym, jak kradzionym koniom, wyprowadzanym z cudzych stajen, miał zakładać na nogi walonki, by stąpały cicho, to przykład na to, jak niepotwierdzona do końca legenda może ożywić historię jakiegoś miejsca, w tym przypadku uzdrowiska Skole.
– Skole to także mekka europejskich myśliwych. Przekonuje pan w swojej książce, że właśnie Skole na takie miano zasługuje, a nie Białowieża, jak chce wielu.
– Rzeczywiście, istnieje przekonanie, że w okresie międzywojennym najatrakcyjniejsze, najbardziej elitarne polowania organizowano w Białowieży i w Puszczy Białowieskiej. Tymczasem Białowieża zasłynęła głównie ze względów politycznych, bo polował tam na przykład Hermann Goering.
Do Skolego na polowania przyjeżdżali natomiast książę Alfons de Bourbon, a także arystokracja niemiecka, włoska, angielska, holenderska, oczywiście także polska.
Polowano głównie na jelenie i wywożono ze Skolego myśliwskie trofea. Zatrzymywano się często w pałacu rodziny Groedlów. Skole słynęło za sprawą tej rodziny – wielkich przedsiębiorców i gospodarzy, którzy na ogromną skalę produkowali drewno na Węgrzech, gdzie byli nazywani królami węgierskiego drewna. Rodzina postanowiła przenieść swój interes na ziemie dawnej Rzeczpospolitej i kupiła w okolicach Skolego majątek liczący 64 tysiące mórg (jedna morga to około pół hektara), z czego 55 tysięcy to były lasy.
Oprócz nowoczesnych tartaków i świetnie rozwiniętej sieci transportowej Groedlowie stworzyli w Skolem fabrykę mebli, koszykarnię, a na strumieniach okalających miasto założyli hodowlę raków i pstrągów. To było ich miasto i bardzo wiele im zawdzięczało.
– Polskie miasta pozostawione na Kresach w wyniku historycznych zawirowań, a przede wszystkim zamieszkujący je kiedyś, ale także obecnie, ludzie i ich niezwykłe losy są bohaterami pana cyklu książek, który w całości ma powstać w ciągu pięciu-dziesięciu lat. Pierwsza z piętnastu zaplanowanych książek – “Kresowa Atlantyda. Historia i mitologia miast kresowych” – ukazała się w zeszłym roku, tom drugi właśnie wchodzi do księgarń. Co będzie w trzeciej?
– Będzie mowa o sławnej Kołomyi oraz o Zaleszczykach – mieście morelowych sadów i winnic, Chodorowie – mieście cukrowym, Kosowie – huculskim Davos i Kałuszu – mieście dzwonów.
Beata Łabutin, Gazeta.pl, 2013 rok
ТОП коментованих за тиждень