Dawno nie widziałem Alfreda Schreyera w tak dobrym nastroju. Przyczyną tego była jego niedawna podróż do Wiednia, gdzie odbyła się premiera filmu dokumentalnego jego legendarnego krajana „Ostatni Żyd z Drohobycza” („Der lezte Jude aus Drohobych”).
– Na lotnisku Schwechat, witał nas reżyser filmu Paul Rosdi, – mówi pan Alfred, – od razu pojechaliśmy do zarezerwowanego dla nas hotelu. Ja i koledzy (Lew Łobanow i Tadeusz Serwatka – aut.) byliśmy zdziwieni, że zarezerwowano dla nas pięciogwiazdkowy Hilton. Czy mogłem kiedyś marzyć, że będę mieszkał w tak rozkosznym miejscu?
Okazało się, że nie przypadkiem zarezerwowano dla nas taki hotel: Film Paula Rosdi został zakwalifikowany do udziału w festiwalu filmowym „Biennale”, jednym ze sponsorów którego jest sieć hoteli Hilton. Zaraz po „zainstalowaniu się” w hotelu, Paul Rosdi zaproponował nam wycieczkę po Wiedniu.
– Byłem już w stolicy Austrii przed siedmiu laty, ale nigdy nie widziałem tyle, jak tym razem. Paul jest zakochany w swoim mieście i okazało się, że jest człowiekiem nie tylko nadzwyczaj gościnnym, ale i wspaniałym przewodnikiem. Pokazał nam wszystkie cuda tego bajkowego miasta, – kontynuuje pan Alfred. – A miasto naprawdę jest czarujące, To miasto-feeria, miasto-muzeum. Ciekawe i zachwycające jest tu wszystko. Większość kamienic ma tylko dwa-trzy piętra, jednak wydają się o wiele wyższe: wysokość mieszkań sięga tu czterech metrów, żeby człowiek czuł się tu wygodnie i komfortowo. A oświetlenie ulic i alei, a oświetlenie zabytków! A jeszcze pałace, dziesiątki teatrów, każdy w swoim stylu. Wiedeńska Opera – to w ogóle coś niebywałego. Wiele widziałem w swoim długim życiu, ale takich wspaniałości, jak w Austrii, nie widziałem nigdzie więcej”.
Wieczorem pierwszego dnia drohobyccy muzycy-klezmerzy mieli próbę. Zadziwiły ich instrumenty i współczesna aparatura nagłaśniająca. Według słów pana Alfreda, Lew Łobanow grał na unikalnym elektrycznym pianinie Yamaha i był z instrumentu bardzo zadowolony.
Wydarzeniem, na które do Gmachu Sztuki (Künstlerhaus) zaprosili naszych ziomków Austriacy, był pokaz filmu o mieszkańcu Drohobycza Alferdzie Schreyerze, więźniu trzech obozów koncentracyjnych, który 8 maja br. skończył 89 lat. Sala na trzysta widzów zapełniona była całkowicie, wiele osób stało, wielu nie mogło dostać się do Sali, mimo szczerych chęci. Pan Schreyer widział w kolejce po bilety tłumaczkę utworów Szulca na język niemiecki – Doren Daume, ale nie wie czy dostała się na pokaz i jego występ.
– Program był bardzo nasycony, i żałuję, że z frau Doren nie mogłem się spotkać: byliśmy w Wiedniu tylko dwa i pół dnia, – mówi mój współrozmówca. Występ trio z Drohobycza poprzedził demonstrację filmu „Ostatni Żyd z Drohobycza”. Przed koncertem Alfred Schreyer zwrócił się do Wiedeńczyków:
– Panie i panowie! Ostatni raz przed filmem grałem na skrzypcach 10 stycznia 1961 roku w Drohobyczu. Dziś z wielką przyjemnością robię to w waszym czarującym mieście.
Następnie muzycy zaśpiewali przedwojenne polskie tango „Przy kominku”, ukraińską piosenkę „Oj ty dziewczyno, z orzecha ziarna”, rosyjski romans „Wasz Liścik”, a na zakończenie wykonali wiązankę melodii żydowskich.
– Muszę stwierdzić, – kontynuuje pan Alfred, – w tym dniu byłem „przy głosie” i sprzyjało temu ciepłe przyjęcie widzów. Chociaż nie rozumieli słów, urządzili owację. A już gdy zaśpiewaliśmy znana w wielu krajach żydowską „Hevenu shalom aleichem”, to razem z nami śpiewała cała sala.
Pytam artystę o sam film, o wrażenia bohatera filmu o samym sobie?
– Pan Alfred nie wie, czy film ten zajął jakieś miejsce w konkursie filmów dokumentalnych tegorocznego festiwalu, bo wyjechał przed ogłoszeniem wyników. Ale wkrótce przyjedzie żona Paula, rodem z Drohobycza – Iwanka Janiw, wtedy się dowiemy. To nie pierwszy film o mnie – mówi pan Alfred. Fotografowano mnie, moje wspomnienia – przeważnie robili to filmowcy z Polski. Zarejestrowano około dziesięciu filmów. Ale ten wydaje mi się najciekawszy i najlepszy. Proszę mi wierzyć, mówię nie dlatego, że to film o mnie. 94 minuty filmu przelatują migiem. Ciekawe jest podejście reżysera do tej pracy, jego zamysł i to co wybrał do pokazania w filmie. Na przykład, są dwa wywiady ze mną gdy siedzę z moją kotką Sindy na kolanach. W ten sposób została ona uwieczniona we wspomnieniach. Przedstawił wiele moich rodzinnych zdjęć z żoną Ludmiłą. Są wspomnienia, jak śpiewałem przed seansami w kinie „Komsomolec”, którego już dawno nie ma.
Jest w filmie kilka piosenek w moim wykonaniu: „Las Bronicki” w oryginale ukraińskim (najczęściej wypadało mi wykonywać ten utwór w niezapomnianym przekładzie Jerzego Ficowskeigo), romans Blatera „W miejskim parku”, który też jest dla mnie ważny. Dzięki tej pieśni w kinie „Komsomolec” przed wielu laty poznałem moją żonę – świętej pamięci Ludmiłę.
Muszę powiedzieć, że muzyka w „Ostatnim Żydzie…” jest nadzwyczajnej jakości. Nie darmo Rosdi nagrywał go na najnowocześniejszym sprzęcie w studiu w Monachium.
Panie Alfredzie, ostatnio wiele pan podróżuje ze swoim zespołem. Był pan w wielu miastach w Polsce, w Niemczech. Czym dzisiejszy wyjazd różni się od poprzednich?
– Każdy z wyjazdów, każdy z występów pozostawia ślad w pamięci i w duszy. Ale w Wiedniu było jednak inaczej. Po pierwsze – jak już mówiłem, byliśmy pod wrażeniem, zaskoczeni pięknem, ogromem i magią Wiednia. Piękniejszy od niego jest chyba tylko Paryż. Po drugie – byliśmy honorowymi gośćmi tak prestiżowego europejskiego forum filmowego, jakim jest „Biennale”. A jeszcze – spotkania z wielu osobami, często niespodziewane. Do Gmachu Sztuki przyszli prawie wszyscy moi wiedeńscy znajomi i przyjaciele. Specjalnie na premierę filmu przyleciała z Goeteborga moja kuzynka Nina Lauternsztain, którą poznałem dopiero w czerwcu tego roku. Przez cały czas pobytu była razem z nami.
A jeszcze, dzięki mojej dobrej znajomej Zuzannie Szaket, aktywistce wiedeńskiej społeczności żydowskiej, mieliśmy szczęście być gośćmi na złotym weselu rodziny Fiszerów. Uroczystość odbyła się w sali bankietowej Pałacu Prawa. Jest to tak fantastyczne miejsce, że sprawia niezapomniane wrażenie. Byliśmy nie tylko gośćmi, ale zaprezentowaliśmy krótką wiązankę żydowskich piosenek, co było dla nas wielką przyjemnością.
Na zakończenie naszej rozmowy z Alfredem Schreyerem zadałem pytanie, co mu dają te występy, wyjazdy, koncerty.
– W moim, daleko już nie młodym wieku, tylko to mnie mobilizuje i pomaga żyć. Jest cel, do którego dążę – czy to jest koncert, czy wyjazd, czy ktoś przyjeżdża do Drohobycza. Bardzo lubię latać samolotem. Dzięki tym podróżom i spotkaniom z ciekawymi ludźmi, związanymi z Drohobyczem, zmianie otoczenia, zapominam o moich bolączkach…
Niedawno pan Alfred wrócił do domu i już przygotowuje się do kolejnego wyjazdu za granicę. Ty razem – jedzie do Anglii. Polscy przyjaciele pana Schreyera, Tadeusza Serwatki i Lwa Łobanowa przygotowują występ w jednej z synagog Londynu i w Ambasadzie RP w Anglii. Nie wykluczona jest wizyta w Szwecji. Poznana kuzynka Nina chce, abym ją odwiedził w Goeteborgu.
Tak żyje drohobycka legenda, ostatni przedstawiciel przedwojennej żydowskiej społeczności miasta, uczeń Brunona Schulza – Alfred Schreyer. Szkoda tylko, że znany ze swym zespołem we Lwowie, Warszawie, Berlinie, Wiedniu, Szwecji, Anglii, w swym rodzinnym Drohobyczu, nawet na Dzień Miasta, nie został zaproszony do udziału w programie artystycznym.
Leonid Golberg,
dwutygodnik “Kurier Galicyjski” (zdjęcia – www.jewishfestival.pl )
ТОП коментованих за тиждень